„Gimby tego nie znajo” – chciałoby się powiedzieć o komiksowej wręcz manii, która zapanowała w latach 90. minionego wieku – i wtedy właściwie wymarła. Ktoś mógłby z zaskoczeniem zapytać o fakt, iż obecnie na półkach różnorakich empików można znaleźć całe mnóstwo tytułów z całego świata, nieraz wydanych bardzo starannie, lecz ja podkreśliłbym fakt czynienia z rynkiem o wyrobionej i mniej więcej ustalonej klienteli, tymczasem przed ćwierćwieczem mieliśmy do czynienia z istnym zachłyśnięciem się graficznymi opowieściami wyzierającymi z okien polskich kiosków, a niemal w całości wywodzących się od nieistniejącego już wydawnictwa TM-Semic. Znacznie trudniej jednak było w polskiej telewizji czy wypożyczalniach kaset wideo o ekranizacje owych dziełek, jakkolwiek takowe tu czy ówdzie były dostępne. Jednym z nich był animowany serial traktujących o ludziach obdarzonych genem X, który obecnie doczekał się retrostalgicznej kontynuacji.
Teoretycznie do dziełka tego można podejść bez znajomości sezonów wyprodukowanych jeszcze w epoce Lecha Wałęsy i wczesnego Aleksandra Kwaśniewskiego, jednakże jeśli miałoby to być w ogóle pierwsze zetknięcie z opowieścią o uczniach Charlesa Xaviera, to od razu pragnę zaznaczyć, iż byłoby to zachowanie bez sensu zasadniczo pociągające za sobą stratę czasu. Widz bowiem od samego początku „atakowany” jest zalewem całego mnóstwa personaliów i odwołań do wiedzy, która cechować może nade wszystko fana.
Same historie są zaś po „iksmenowsku” pogmatwane, co i rusz widz ma do czynienia z nowymi wątkami, a przeskoki pomiędzy nimi są nieustanne. Gdy tylko widz przyzwyczai się do jednej fabuły, zaraz będzie musiał się skonfrontować z nowymi wyzwaniami i napięciami, właściwie nijak mającymi się do uprzednich.
Mimo że sam za marvelowego nerda przestałem się uważać gdzieś z półtora dekady temu, podczas projekcji bawiłem się całkiem udanie, albowiem w poszczególnych odcinkach odnajdywałem historie jako żywo wycięte z komiksów mego dzieciństwa. Celowo nie podjąłem próby weryfikacji zgodności serialu z komiksami zalegającymi na moim strychu, jestem jednak przekonany, iż rocznik 97 uwidoczniony w tytule nie jest dziełem przypadku.
Nieco zastrzeżeń rodzi jednak pewne „rozchwianie” poziomu poszczególnych odcinków. Niektóre spośród nich sprawiają wrażenie wręcz infantylnych – a przynajmniej w oczach nieco już bojującego z życiem widza wyrastającego w okresie transformacji. Inne są już bardziej dojrzałe, choć umówmy się – żaden nie stanowi dzieła, które byłoby wspominane po latach.
„X-Men '97” to seria, którą z pewnością odwołuje się do nostalgii widza, czy to za serialem, czy to za komiksami sprzed dziesięcioleci. Obawiam się jednak, iż pokolenie Z (czy jak by je zwać) będzie wobec niej znacząco bardziej sceptyczna, zaś jej opinia w tym zakresie winna zostać uznana za bardziej obiektywną.
|
Autor: Klemens
|
|
|