Pytania o istotę człowieczeństwa nurtuje filozofów od tysiącleci, od dawna również spędza ono sen z powiek prawodawców czy osób owo prawo egzekwujących. Chyba z większą dezynwolturą podchodzą doń jednak ludzie (nomen omen) sztuki, czego dobrym przykładem może być choćby „Mickey 17”.
Jeśli ostatnie zdanie z akapitu powyżej zrozumieliście jako krytykę, to nie do końca trafnie. Trzeba jednak czujności, by zauważyć, iż twórcy prowokują widza chociażby nad refleksją, co sprawia, że jesteśmy jacy jesteśmy. Dwa klony tej samej osoby, teoretycznie bliżsi sobie niż najbardziej jednolici bliźniacy jednojajowi, gdyż dzielące ogrom wspólnych wspomnień, okazuje się być diametralnie odmiennymi postaciami (choć czy aby na pewno?). Szkoda tylko, iż autorzy nie próbują nawet zasugerować, jak to jest możliwe.
Jeśli ostatnie zdanie akapitu z pierwszego akapitu powyżej zrozumieliście jako pochwałę, to nie do końca trafnie. Oglądając rzeczony obraz nietrudno zadać sobie co najmniej kilku pytań, które zdają się być pominięte w scenariuszu. Ba, całość cechuje się niewątpliwymi dziurami fabularnymi czy po prostu błędami logicznymi (skąd, u diabła, Mickey miałby znać wrażenia towarzyszące umieraniu – i cierpieć na związaną z tym traumę – skoro zapis jego wspomnień przekazywany „kontynuatorom w sztafecie” miał poprzedzać odejście poprzednika?), które nieco psują odbiór.
Mimo dorobku reżysera (i scenarzysty) należy pamiętać, że mamy jednak do czynienia z tworem Hollywoodu – i chciałoby się dodać, iż niestety. W konsekwencji raczeni jesteśmy doskonałością techniczną, wyrafinowanymi modelami obcych bytów (jakkolwiek w mej ocenie nie mamy do czynienia z przesytem CGI), więcej niż dobrym aktorstwem, ale również pewną płycizną opowiadanej historii, niespecjalnie przekonującymi twistami i wrażeniem, iż zaniechano eksplorację wielu ciekawszych dróg.
Skoro już o aktorstwie mowa, to jednak budzi ono nieco mieszane uczucia. O ile nie mam zastrzeżeń wobec kreacji
Roberta Pattisona, to o dziwo bardziej ambiwalentne wrażenia niosą za sobą wizje
Marka Ruffalo i
Toni Collette. Ich postacie zdają się stanowczo przerysowane, choć nie jestem przekonany, czy można obarczyć ich całością winy, a przynajmniej jej większą częścią obarczyć reżyserię i scenariusz
Joon-ho Bonga.
„Mickey 17” nie do końca okazał się tym, czego się spodziewałem. Potrafiłem docenić czarny humor koreańskiego
spiritus movens całego tego przedsięwzięcia, lecz przy okazji
„Parasite’a” potrafił on to połączyć z głębią i pewną ponadczasowością.
„Mickiemu” owego uniwersalizmu nieco brakuje.
|
Autor: Klemens
|
|
|